Jak widzisz, Soja, przerysowywanie swoich negatywnych odczuć może być odbierane jako obraza majestatu. Co do mojego egzemplarza Morningrise, to jest to edycja oryginalna, mocno powycierana od częstego słuchania. Bardziej powycierane jest tylko Orchid, MAYH, a pierwszą edycję Still Life zdarłem na śmierć (wtedy jeszcze byłem głupi i nie robiłem kopii bezpieczeństwa) i dopiero niedawno kupiłem reedycję w digipacku. Nawet BWP ma jakieś rysy od częstego odtwarzania. Pudełka to już totalna maskra - nie zachowały się np. kultowe naklejki na M i MAYH.
Częste słuchanie M nie zmienia jednak mojego podejścia do tej płyty. Jest najsłabsza w całym dorobku zespołu, aczkolwiek wszystkie kawałki doskonale się bronią na koncertach. Dlaczego najsłabsza? Bo kompletnie bez pomysłu. Napisałem - wrzucili wszystkie riffy do jednego wora i losowo wyciągali kombinując jak tu je ze sobą połączyć. Jak dla kogoś M to szczyt artyzmu i nie zgadza się z wyrażoną przeze mnie opinią, to - cytując Linusa Torvaldsa - jest brzydki i głupi
Dobra, żarty na bok. Nie lubię Morningrise i nie rozumiem zachwytów na temat tego albumu. Kocham Still Life i uważam go za opethowe opus magnum. Bawiłem się kiedyś w szukanie plusów i minusów płyt. Wyszło na to, że tylko Still Life i Deliverance są niemal doskonałe. SL wygrało, bo jest po protu bardziej melodyjne, progresywne, jest koncept-albumem i ma podwójnie nagrywane czyste wokale (wszystkie!). Jedynym zgrzytem jest końcówka Serenity Painted Death, która urywa się zamiast wyciszać. I tyle. Reszta to dźwiękowa ekstaza. Morningrise mimo uroku poszczególnych motywów branych jako osobne perełki, jako całość jest po prostu potwornie surowy i chaotyczny. Jedni lubią krwisty befsztyk, inni gotowane warzywa. Morningrise nie przystaje nawet do Orchid, który jest najlepszym rockowym debiutem od czasu King Crimson i na którym utwory po prostu logicznie się rozwijają, a nie miotają się opętańczo bez ładu i składu. Howgh.
A cały dowcip polega na tym, że nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba